Po raz pierwszy słuchałam polskiego jazzu kilka lat temu na Ukrainie, podczas festiwalu Jazz Bez. To był zespół Hight Definition. Wywarł na mnie niesamowite wrażenie swoim oryginalnym brzmieniem, a także tym, że tak młodzi muzycy, którzy mają po 20 lat; nie boją się postawić na swoim, odważnie, bezkompromisowo i prawdziwe. Wtedy jeszcze nie miałam szansy być w Polsce, a o polskich jazzmanach słyszałam tylko z fascynujących historii od swoich przyjaciół-muzyków. Teraz wszystko się zmieniło. Już drugi rok mieszkam w Katowicach, w samym sercu polskiej sceny jazzowej, i mam szczęście nie tylko słuchać muzyki wspaniałych artystów, ale i osobiście z nimi rozmawiać. Swój pierwszy wywiad dla Keep Sound przeprowadziłam z członkiem High Defenition Quartet, kontrabasistą Alanem Wykpiszem.
Alan Wykpisz – kontrabasista jazzowy, znany głównie z projektów High Definition i Vehemence Quartet. Miłość do muzyki Alanowi zaszczepił ojciec, który jest wokalistą bluesowym. W wieku sześciu lat Alan zaczął grać na perkusji, jednak później przeniósł swoje zainteresowanie na kontrabas i jak okazało się był to strzał w dziesiątkę. Studiował jazz na Akademii Muzycznej w Katowicach i w Krakowie.
Z Hight Definition i Vehemence Quartet występujecie nie tylko w Europie, ale i na innych kontynentach. Wiem, że z High Definition Quartet graliście ostatnio w Indiach i Stanach Zjednoczonych.
Tak, to były wspaniałe trasy. Do Indii zaproszono nas na festiwal jazzowy w Delhi. Oni bardzo lubią polskich artystów. Było to ciekawe doświadczenie, bo chociaż ludzie stamtąd są zakorzeni w innej tradycji muzycznej, reakcje słuchaczy były bardzo żywiołowe, a graliśmy na dużej Sali wypełnionej po brzegi. Natomiast w Stanach i w Kanadzie, gdzie też mieliśmy szczęście występować, graliśmy również na festiwalach dedykowanych jazzowi. Tam już była publiczność, która miała swoje oczekiwania. Byliśmy też w egzotycznych miejscach, między innymi w Kuwejcie, graliśmy w jazz klubie gdzie dużą część publiczności stanowili Amerykanie pracujący w ambasadzie. I jak dodatkowo planujemy w sierpniu lecieć na Bali.
Masz za sobą występy z takimi gwiazdami jazzu, jak: Randy Brecker, Dave Liebman, Janusz Muniak, Adzik Sendecki, Dominik Wania czy Adam Pierończyk. Co było dla Ciebie najważniejsze w tych spotkaniach? Które z nich dały Ci najwięcej?
Bardzo cenne doświadczenie zdobyłem z amerykańskimi jazzmanami. Pamiętam pierwsze spotkanie z Randy’m. Wszedł do sali i zupełnie zmieniła się atmosfera między nami wszystkimi; czułem się bardzo podekscytowany tym, co nas czeka. Odbyliśmy dużo ciekawych rozmów. Muzycznie byłem bardzo zmobilizowany do pracy i dało mi to potężny, emocjonalny impuls. W zeszłym roku spotkanie z Davidem Liebmanem wywołało podobne emocje, on bardzo ingerował w to, co się dzieje muzycznie, był bardzo zaangażowany i całkowicie wchodził w to, co się działo między nami. Miało to istotny wpływ na mnie i czekam na następne takie możliwości. Każde takie spotkanie niesie dla mnie nowe doznania i nowe refleksje. Ciekawie jest obserwować, jak każdy z tych wielkich ludzi idzie jakąś swoją osobną i oryginalną ścieżką. Ale w każdym razie, im większa postać, tym skromniejszy człowiek i bardziej dostępny. Taka naturalna zależność.
Ostatnio wróciłeś z Kijowa z festiwalu «Jednist» («Єдність»), kilka razy też grałeś na Jazz Bezie w różnych miastach Ukrainy. Co myślisz o ukraińskiej scenie jazzowej? Czy możemy w ogóle mówić o jej istnieniu?
Jasne, że istnieje! Tworzą ją chociażby tacy ludzie, jak Igor Gnydyn albo Mark Tokar, którzy działają również i u nas w Polsce. Oni są muzykami, których się zna i szanuje. Myślę, że takie inicjatywy jak Jazz Bez łączą jazz i w Polsce, i na Ukrainie, i są to teraz bardzo ważne i cenne.
Miałeś okazję grać przed wojną i w trakcie wojny, między innymi na Wschodzie Ukrainy. Czy zauważyłeś jakieś zmiany w otoczeniu, w ludziach?
Panował nastrój niepokoju między ludźmi, szczególnie odczuwałem to w rozmowach. Była taka sytuacja w Charkowie, że przed naszym koncertem weszli panowie w uniformach wojskowych i przeszukiwali salę koncertową. Sprawdzali, czy nie ma bomby. Wtedy zrozumiałem, że jest to poważna sytuacja, jest zagrożenie i zmieniła mi się perspektywa. Natomiast odbiór koncertu był tam najbardziej żywiołowy, wszyscy do nas podchodzili, cieszyli się, że jakoś im ten trudny czas rozjaśniliśmy. W Kijowie nasz hotel był usytuowany na samym Majdanie i miałem czas do paru przemyśleń. Chodziłem po alejach, gdzie są zdjęcia ofiar Majdanu… Trudno jest to wszystko ogarnąć myślą i zrozumieć, jak tyle może się wydarzyć w obrębie jednego narodu i jak szybko. Koncerty mimo wszystko odbywały się we wspaniałej atmosferze. W Kijowie to była cudowna sala Operetty, fajne instrumenty. Cieszy to, że w obliczu tak trudnej chwili, ludzie szukają kultury i potrzebują tego. Widzę poważną różnicę między Lwowem i Charkowem. We Lwowie ludzie inaczej widzą tę sytuacje, są trocha oderwani od tych problemów, które mają ludzie ze Wschodu. Atmosfera Lwowa przypomniała mi trocha atmosferę Krakowa. Poznałem tam też wspaniałego pisarza ukraińskiego, Jurija Andruchowycza. Najciekawsze jest to, że dowiedziałem się o tym, kim jest dopiero po całej nocy bardzo interesujących rozmów o sztuce, o wielkich postaciach. Byłem zaskoczony.
Wróćmy do spraw muzycznych. Wiadomo, że młodzi artyści mają problemy z zaistnieniem ma rynku muzycznym. Tobie jednak udało się. Czy możesz podzielić się doświadczeniem, jak zbudować swoją karierę?
Trudno jest mi oceniać te sytuację z mojej perspektywy. Mam tylko 25 lat, więc nie uważam, że już mam jakieś wielkie osiągnięcia.
Ale jednak już jesteś zaliczany do najmłodszego pokolenia polskiego jazzu, a to już niemały sukces.
No tak, wydaję mi się, że powoli napieramy z High Definition i z Vehemence Quartet. Na pewno trzeba być nastawionym na pracę i rozwój; nie zostać w jednym miejscu, a myśleć wielotorowo; pamiętać, że nie zawsze tylko ćwiczenia są drogą do sukcesu; trzeba też umieć troszeczkę «zakręcić się» wokół tego i samemu organizować pewne rzeczy. Myślę teraz o koncertach z różnymi ludźmi. Ale najważniejszą w tym wszystkim powinna być muzyka, a także wielkie zaufanie, że z czasem nam na pewno ona odwdzięczy się za ten poświęcony czas, za wyrzeczenia.
Czy dla osiągnięcia sukcesu należy obowiązkowo być laureatem konkursów?
Nie, jest wielu ludzi, którzy sprostowali ten mit. Między innymi, jeden z moich największych autorytetów – pan Jan Muniak. Śmiał się, że wyścigi nigdy nie byli dla niego. On nie jeździł na konkursy, a jednak zrobił świetną karierę. Są też młodzi ludzie, którzy odnoszą sukcesy, a nigdy nie brali udziału w konkursach. Konkurs może być pewnym punktem zapalnym do tego, żeby jakoś wykorzystać swój potencjał. Poprzez konkursy możemy postawić krok na przód, to nam może pomóc, ale też przeszkodzić.
Muzyka dla Ciebie to bardziej rywalizacja czy współpraca?
Jeżeli jest to rywalizacja to wtedy muzyka cierpi. Musi być współpraca. Nawet współzawodniczenie, takie które było podstawą różnych form, na przykład takich jak concerto grosso, to nie było współzawodniczenie dosłownie, a raczej motywowanie do wspólnego eksplorowania muzycznych światów i dźwięków, czego efektem później jest odpowiednio wyrażona muzyka.
Epoka cyfrowa wniosła dużo zmian do wizerunku artysty. Teraz muzyk jest nie tylko wykonawcą, interpretatorem, kompozytorem, ale też managerem, PR-owcem, web-designerem, dziennikarzem… Czy podobają się Tobie te nowe role narzucone przez technologię, czy może preferowałbyś ten stary dobry obraz artysty, który zajmuje się tylko muzyką?
To byłoby utopijne myślenie, że można zajmować się tylko muzyką, aczkolwiek chciałbym żeby tak było. Trzeba dążyć do tego, żeby muzykę pokazywać ludziom, jeździć, nagrywać; trzeba się tego nauczyć i w pewnym momencie poświęcić na to też dużo czasu. Niektórzy są w tym lepsi, inni gorsi, ale każdy dziś musi pamiętać o tym, że trzeba mieć filmy na YouTube, stronę internetową, jakoś dbać o swój wizerunek w mediach społecznościowych.
Czy polskie wydawnictwa muzyczne pomagają w dystrybucji muzyki?
Jest to dość trudne. Jazz nie jest w dzisiejszych czasach komercyjną muzyką, trzeba pamiętać o wszystkich kosztach i zyskach, a wytwórnie często są nastawione na czerpanie profitów. Chociaż są ludzie, którzy działają z dobrego serca i tworzą wytwórnie starające się wspierać muzykę jazzową, wydawać płyty. Ale oni wymagają też określonego poziomu artystycznego. Co dotyczy promocji materiałów, dystrybucji płyt to tutaj trzeba łączyć siły.
Jaki Twój ulubiony dźwięk?
Jako basista strasznie lubię dźwięk pustej struny E. Myślę, że ten dźwięk każdego basistę cieszy.
Kim chciałbyś zostać, jeżeli nie byłbyś związany z muzyką?
Zajmowałbym się sztuką, malarstwem lub filmem.
Czy są jakieś obrazy, książki, dzieła sztuki, które Cię zmieniły?
Tak. Jest taki film, który ugruntował moje przemyślenia wielomiesięczne czy nawet wieloletnie – «Earthlings» (Mieszkańcy Ziemi), gdzie lektorem jest Joaquin Phoenix. Ten film bardzo na mnie wpłynął. Pokazuje on problemy dzisiejszego świata: etyczne, moralne, jak traktują się wzajemnie różne gatunki na Ziemi, co my tak naprawdę robimy dla naszego świata. Jeszcze jedna poważna pozycja dla mnie to film «Angelus» Lecha Majewskiego – to jest «komedia metafizyczna» o naszym Śląskim regionie, o cechach charakteru. Z obrazów cenię sobie hiszpańskiego malarza Joana Miro, bo jego obrazy też zawsze zmuszają mnie do myślenia. Lubię też wielu współczesnych malarzy.
Wyobraź sytuację: przybywasz na obcą planetę, której mieszkańcy nigdy nie słyszeli muzyki. Masz tylko jedną możliwość na zagranie wybranej kompozycji. Co to byłby za utwór?
Jeżeli pokazywałbym komuś muzykę na samym kontrabasie, to jest to ryzykowne, bo efekt mógłby być inny niż zamierzony. Ale jeżeli poważnie miałbym zaprezentować jakąś muzykę… Myślę, że trzeba byłoby uruchomić pokłady wrażliwości w tych ludziach. Na pewno wybrałbym coś smutnego, bo takie utwory bardzo działają na… człowieka… hm… no albo na nie-człowieka. Puściłbym coś z Erika Satie albo sekstet Cannonball’a Adderley’ego.
Co Ty najbardziej lubisz w swoim zawodzie?
Niepewność! Bo to ona pozwala mi nie siedzieć w miejscu. Bardzo lubię interakcję z ludźmi, z muzykami, różnice zdań, rozmowy na ten temat, wspólne momenty na scenie, kiedy odczuwamy, że coś dobrego się dzieje. Lubię też trasy i efekty które przychodzą, czasami wcześniej, czasami później, a czasami mogą nie pojawiać się bardzo długo.
A co najmniej sprawia Ci przyjemność?
Całe zagadnienia logistyczne, ciągle ogarnianie nieogarnianego. W trakcie to może zniechęcić człowieka, chociaż to też działa mobilizująco, że cały czas trzeba czegoś szukać.